Dostałem pozwolenie na samotny wypad w teren, co też postanowiłem wykorzystać. Dlaczego? Nie miałem nic lepszego do roboty... I tak, jakby dali mi jakieś zadanie, to pewnie bym coś zniszczył, jak to zwykle w moim przypadku bywa. Nadawałem się jedynie do poważnej walki, najlepiej wręcz.
Powiew ciepłego wiatru przyniósł ze sobą odór śmierci, która widoczna była w każdym zakamarku tego miejsca. Straszne. Twarz skryłem pod ciężką maską gazową, przeznaczoną specjalnie do takich wycieczek. Przynajmniej nie musiałem wdychać tego całego syfu, bo pyłem tego nie nazwiemy. W tej części miasta w powietrzu unosiło się wszystko- od kurzu, przez popiół, aż po maleńkie drobinki spopielonych, ludzkich ciał. Tak właśnie skończyli... pomyślałem, Chciałbym być wtedy wśród nich... Tamtego pamiętnego dnia straciłem wszystko- dom, rodzinę, przyjaciół... Lecz dano mi drugą szansę, wręcz można stwierdzić, że rozpocząłem nowe życie. Zmieniłem się, to prawda, ale w takich chwilach odzywał się duch starego Leona Nathaniela, wzorowego dziecka państwa Chimero. Młodego, pełnego powagi człowieka, który miał swoje plany na przyszłość, tak dalekie od tego, co się później ze mną działo. Przeskoczyłem nad starym płotem, używając przy tym całej siły, lądując jakiś metr dalej. Co jakiś czas do moich uszu dobiegało charczenie, odgłosy przewracanych cegieł. Trzymałem prawą, prowadzącą rękę przy boku, przy rękojeści maczety. Przez cały czas starałem się iść drogą, pod którą widać było czerń asfaltowej drogi. W pewnym momencie moją uwagę przykuła pewna postać. Długie, jasne włosy wyróżniały się na tle szarości okolicy, tak samo jak zdrowa cera istoty. Wykluczyłem od razu wszelkie mutanty, a także dziki lud. I choć nie widziałem jej nigdy wcześniej, to śmiało mogłem stwierdzić, że była stuprocentowym człowiekiem, a słowa padające z jej ust tylko mnie co do tego upewniły. Potem ten kaszel... Skrzywiłem się, choć moja twarz pozostawała wciąż niewidoczna dla ciekawskiego spojrzenia napotkanej dziewczyny. W ręku trzymała... chyba nóż... No nie dziwię się jej, w końcu jak jakie coś jak ja wyskoczyło ni z tego, ni z owego, to można było się przestraszyć. Uniosłem ręce w górę, by pokazać, że nie miałem złych zamiarów co do niej. W końcu... Wróg, czy też nie- byłem na ziemiach mojej grupy i powinienem być tu względnie bezpieczny. W takiej pozycji powoli zacząłem się do niej zbliżać.
- Leon. I przysięgam, że nie mam zamiaru atakować- powiedziałem głośno, bowiem maska częściowo tłumiła głos- A ty? Jak masz na imię?
<Ayanette? Taka tam porażka wyszła :')>
Powiew ciepłego wiatru przyniósł ze sobą odór śmierci, która widoczna była w każdym zakamarku tego miejsca. Straszne. Twarz skryłem pod ciężką maską gazową, przeznaczoną specjalnie do takich wycieczek. Przynajmniej nie musiałem wdychać tego całego syfu, bo pyłem tego nie nazwiemy. W tej części miasta w powietrzu unosiło się wszystko- od kurzu, przez popiół, aż po maleńkie drobinki spopielonych, ludzkich ciał. Tak właśnie skończyli... pomyślałem, Chciałbym być wtedy wśród nich... Tamtego pamiętnego dnia straciłem wszystko- dom, rodzinę, przyjaciół... Lecz dano mi drugą szansę, wręcz można stwierdzić, że rozpocząłem nowe życie. Zmieniłem się, to prawda, ale w takich chwilach odzywał się duch starego Leona Nathaniela, wzorowego dziecka państwa Chimero. Młodego, pełnego powagi człowieka, który miał swoje plany na przyszłość, tak dalekie od tego, co się później ze mną działo. Przeskoczyłem nad starym płotem, używając przy tym całej siły, lądując jakiś metr dalej. Co jakiś czas do moich uszu dobiegało charczenie, odgłosy przewracanych cegieł. Trzymałem prawą, prowadzącą rękę przy boku, przy rękojeści maczety. Przez cały czas starałem się iść drogą, pod którą widać było czerń asfaltowej drogi. W pewnym momencie moją uwagę przykuła pewna postać. Długie, jasne włosy wyróżniały się na tle szarości okolicy, tak samo jak zdrowa cera istoty. Wykluczyłem od razu wszelkie mutanty, a także dziki lud. I choć nie widziałem jej nigdy wcześniej, to śmiało mogłem stwierdzić, że była stuprocentowym człowiekiem, a słowa padające z jej ust tylko mnie co do tego upewniły. Potem ten kaszel... Skrzywiłem się, choć moja twarz pozostawała wciąż niewidoczna dla ciekawskiego spojrzenia napotkanej dziewczyny. W ręku trzymała... chyba nóż... No nie dziwię się jej, w końcu jak jakie coś jak ja wyskoczyło ni z tego, ni z owego, to można było się przestraszyć. Uniosłem ręce w górę, by pokazać, że nie miałem złych zamiarów co do niej. W końcu... Wróg, czy też nie- byłem na ziemiach mojej grupy i powinienem być tu względnie bezpieczny. W takiej pozycji powoli zacząłem się do niej zbliżać.
- Leon. I przysięgam, że nie mam zamiaru atakować- powiedziałem głośno, bowiem maska częściowo tłumiła głos- A ty? Jak masz na imię?
<Ayanette? Taka tam porażka wyszła :')>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz