niedziela, 24 kwietnia 2016

Od Zera - Cd. Kimberly

  Przybrałem swój "naturalny", neutralny wyraz twarzy i kiwnąłem głową na przywitanie zebranym. Jakieś dzieci weszły na ławkę, dziko machać rączkami w stronę moją oraz Kimberly. Przez to spotkały się z burą od rodziców, co uważałem za kompletną głupotę. Przecież to dobrze, że maluchy wiedziały co to szacunek, lecz bez krzty strachu potrafiły się przywitać z dowódcą. Tak powinien postępować każdy, ale oczywiście woleli chować urazę i brnąć dalej przez życie, mając na ogonie "tego złego". Nie cierpiałem takich osób, przyprawiały mnie o zniesmaczenie. Ruszyłem wraz z moją ukochaną do jedynego wolnego stolika, gdzie czekał już starszy ode mnie mężczyzna, energicznie stukając łyżeczką o filiżankę. Im bliżej byłem, tym mogłem ujrzeć więcej szczegółów jegomościa, do pewnego czasu jedynego zaufanego. Laurenty, bo tak właśnie miał na imię, należał do starszyzny. Siwy staruszek, którego twarz zawsze zdobił tęskny uśmiech. Przeżył tę całą masakrę, nie wyściubiając nosa z więzienia, aż do czasu przybycia na ziemię Grupy Alpha- pierwszej fali. Fali, w której szeregach znajdował się mój opiekun. Odsunąłem krzesło, na którym zasiadła Kimberly, wciąż spoglądająca na brodatego dziadka.
- Jedz, dziecko- odezwał się do niej, jednocześnie przysuwając miseczkę z płatkami śniadaniowymi- Nie wiem czy je lubisz, ale dzisiaj mieli tylko to i kanapki z rybą. 
- Dziękuję...
- A ty- tu zwrócił się do mnie- musisz dołączyć do oddziału na północy. W kościach czuję, że jest źle. Czeka nas wojna, mój chłopcze.
Usiadłem, opierając ręce o stół.
- Wiesz, że stary Laurenty nigdy się nie myli w takich sprawach- kontynuował.- Cienie się zbliżają, dzicy wychodzą z kryjówek, zwierzęta strzygą uszami i czmychają tam, gdzie jest bezpiecznie. Wojna, Zero...
- Nie wierzę, że Sakura mogłaby być aż tak głupia i rzucać nam wyzwanie. Ta dziewczyna ma wszystkie klepki na miejscu. Już prędzej ja...
Drzwi otworzyły się z hukiem, zwiadowca wpadł do pomieszczenia cały blady na twarzy.
- Śnieżni na wschodzie!- wrzasnął, by potem paść martwy na podłogę.
A kto stał za jego śmiercią? Czarnowłosa, drobna dziewczyna pochyliła się nad trupem, w buzi mając jeszcze kawałek kanapki.
- Amij ie, jem...- wybuczała, wracając na swoje miejsce.
Wtedy też zaliczyłem przysłowiowego facepalma. Wariatka, trup, Śnieżni... Czy to śniadanie może być jeszcze ciekawsze?

<Kim? A tu mnie głupawka wzięła. Tene wyautowała krzykacza :')>

Od Leona - Cd. Katherine

  Czy powiedziałbym jej o tym, gdzie zmierzałem? I tak by tego nie pojęła, nie pojęłaby mojej logiki, więc wolałem milczeć. Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc jak powtarza po raz kolejny to samo pytanie- Gdzie idziemy?- zaś widok lekkich zmarszczek, które pojawiły się na jej czole jedynie dodał uroku całej tej sytuacji.
- Daleko- odparłem po chwili.- Więcej nie powiem. A teraz cichutko, bo jeszcze dzicy nas usłyszą.
W odpowiedzi jedynie pokiwała głową. To prawda. Centrum było miejscem, w którym znajdowało się największe ze skupisk "jaskiniowców", a ja nie miałem aktualnie humoru ani ochoty na walkę z nimi. Chciałem tylko w spokoju dojść do, chyba, jedynego miejsca wolnego od tego całego syfu przyniesionego przez apokalipsę. Tego, w którym człowiek tak naprawdę może zaznać spokoju, odprężyć się, zapomnieć o wszystkim. Przybliżyłem dziewczynę bliżej siebie, mocniej ją trzymając i wtedy też przeskoczyłem przez sporą kupę gruzu. Lądując na bruku, wzbiłem sporą chmurę pyłu, popiołu i Bóg sam jeden nie wie czego jeszcze. Na samą myśl o tym, że mogły to być pozostałości ludzkie, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Jednak brnąłem dalej, zapuszczając się w głąb tego, co jeszcze niedawno ochrzczono mianem metropolii. Jeszcze kawałek...
- Zamknij oczka- wyszeptałem.
Przeszedłem przez wyrwę w ścianie zdezelowanego bloku, kiedy doszedł mnie zapach jesieni. Słońca chowającego się za horyzontem, wysuszonych liści, grzybów, starej trawy... Ostatni krok, a raczej zeskoczenie z resztek okna i... Postawiłem ciemnowłosą istotkę.
- Już mogę otworzyć?- zapytała ze zniecierpliwieniem.
Objąłem ją od tyłu, ponownie zmniejszając dystans dzielący nasze ciała. Mruknąłem w odpowiedzi, uśmiechając się nieznacznie. Oto staliśmy na łące. Terenie ogrodzonym białym, obdrapanym płotkiem, który chronił to miejsce przed intruzami. Po prawej las, szum poruszających się gałęzi drzew, po lewej coś zupełnie innego- niewielki domek z bali. Jakoby nietknięty przez czas, zupełnie nieświadomy tego, co działo się wokół.
- Katherine...- zacząłem cicho- Jeśli się zgodzisz... Jeśli mnie pokochasz... Jeśli to wszystko. Ten bałagan końca zostanie uprzątnięty... Obiecuję, że tu zamieszkamy. W tamtym domku. Tylko my, nikt więcej. Przysięgam ci to...

<Kath? Diam... Musiałam. Nie bij ;-;>

Od Sakury Cd Jeff

Popatrzyłam na chłopaka i uśmiechnęłam się delikatnie. To miejsce na prawdę zapierało dech w piersi. Ten spokój zwierząt, przypominał mi dawne czasu, gdy Ziemia była jeszcze bezpieczna i pełna śmiechu ludzi na ulicach. Zajęłam miejsce obok Jeffa i spojrzałam w dal. W tamtej chwili przypomniało mi się pytanie chłopaka.
- Czy mi się podoba? - powtórzyłam pytanie.
Oparłam się o tors ukochanego i chwyciłam go delikatnie za rękę, splatając nasze palce.
- To miejsce jest przepiękne - szepnęłam.
Poczułam jak Jeff mnie obejmuje i mocniej przytula. Tutaj było tak inaczej, niż u nas w mieście. Panowała tutaj taka harmonia, mimo tak wielu gatunków, przeróżnych mutantów. A w Brooklynie? Ludzie mimo swojego podobieństwa i tak myśleli tylko o wylewie krwi, podbiciu kolejnych terenów. Zwierzęta były bardziej ludzkie, od przedstawicieli ludzkiego gatunku, to prawie niemożliwe. Kto by pomyślał, że przez parę lat świat zmieni się nie do poznania i, że to właśnie ludzie będą musieli walczyć o przetrwanie. Cichy świergot ptaków przypominał wiosnę, mimo tego, że panowała jesień. Kwiaty na drzewie dopełniały cały krajobraz, dając poczucie wolności i spokoju. Wsłuchiwałam się w spokojny oddech Jeffa, w jego bicie serca, które biło dla mnie... Kto by pomyślał, że odnajdę tutaj takie szczęście, mimo tych wszystkich przeszkód, wszystkich trudności jaki zgotował mi a raczej nam los. Odnalazłam coś, czego niektórzy nie mogą znaleźć przez całe życie - prawdziwą miłość. Zrozumienie drugiej osoby i bezpieczeństwo, o które ciężko w tym świecie. Oparłam głowę o podbródek Jeffa, po czym zamknęłam oczy, łącząc wszystkie dźwięki, panujące dookoła. Gdy nagle usłyszałam coś niepokojącego, wycie... Ogary? Czyżby?O tej porze to niemożliwe. Jednak kolejny taki odgłos, sprawił, że się przestraszyłam.
- Jeff...
- Słyszę - szepnął mi do ucha.
Sama nie wiedziałam, co mam robić. Czy powinniśmy uciekać i modlić się by nas nie dopadły, czy po prostu zostać w miejscu i przyglądać się ich polowaniu.
- Ja sama nie wiem.. - powiedziałam ale Jeff zakrył mi usta ręką.
- Wszystko będzie dobrze... Przeczekamy to... Tylko spokojnie...
W tamtym momencie ujrzałam wielkie zwierzę po drugiej stronie polany, uważnie obserwujące wielkiego wielobandera po lewej stronie. Złapałam za pistolet i gdy już miałam go przeładować Jeff powstrzymał mnie, mocniejszym przytuleniem.
- Ciii, nie mogą nas usłyszeć, broń to ostateczność - szepnął.
Pokiwałam głową, na znak, że rozumiem i zamknęłam oczy, wtulając się bardziej w chłopaka. Czekałam po prostu na to co się stanie.
<Jeff?>